Przejdź do wersji zoptymalizowanej dla osób niewidzących i słabowidzących
Góra
Menu górne
Treść główna
Menu lewe
Dół strony

Strona główna

Legendy

 

      Prezentowane poniżej legendy zebrane zostały przez Franciszka Frączka, znanego pod pseudonimem "Słońcesław" artysty ludowego, wywodzącego się z Żołyni, obecnie mieszkającego w Krzemienicy. Legendy artysta opublikował w swojej książce pt."Legendy regionu łańcuckiego".

    Rozpoczniemy jednak od legendy, która rzekomo wyjaśnia pochodzenie nazwy Żołynia. Zaznaczyć jednak trzeba, że istnieje spór co do etymologii tego słowa. Jedni wywodzą je od żołędzi bądź też od koloru żołtego istniejących niegdyś w tym rejonie dąbrów, jesienią żółkniejących i zrzucających żołędzie. Według opinii ekspertów z Poradni Językowej PWN z marca 2021 r. nazwa Żołynia ma pochodzić niewątpliwie od staropolskiego rzeczownika zoła / zoł ‘popiół drzewny, wygotowany w wodzie dla uzyskania ługu’ (nazywano tak także sam pozyskany w ten sposób ług – używany powszechnie do prania i wyrobu mydła, więcej na ten temat).

   Wspomniana legenda opowiada o pięknej i dzielnej Żołynie, dziewczynie na której cześć mieszkańcy swoją miejscowość nazwali Żołynią. Legenda pochodzi ze zbioru legend pt. "Zbójecka karczma" Jerzego Bauera. Jednak jak we wstępie zaznacza autor "lapidarne niekiedy informacje" zbierane w czasie dziennikarskich podróży w poszukiwaniu podań i legend ludowych "wziął na swój warsztat i przetworzył je w literacką formę baśniową". Wobec powyższego przetworzenia, nie wiedząc dodatkowo z jakim stopniem inwencji własnej autora, legendę tę, mimo jej niewątpliwego uroku, raczej trzeba traktować z lekkim przymrużeniem oka.

Jan Bauer DZIELNA ŻOŁYNA

Tam, gdzie dzisiaj położona jest wieś Żołynia, a jeszcze dawniej miasteczko, wśród piaskowych wydm, leżała osada w kształcie podkowy, okolona zewsząd płaszczem gęstych, sosnowych lasów, znana z handlu i rzemiosła.
Na przyczółku wioski, w drewnianym, małym domku mieszkało małżeństwo uchodzące powszechnie za najzacniejszą parę w całej okolicy. Jako że imię Marcin popularne było w tych stronach, byli wiec Marcińcowie, Marcinkowie, Marciniszowie. Ich Marcinkami zwano, może z racji niewielkiego wzrostu.
Starość im w oczy wnet zaglądać miała, a zmartwienie jedno wciąż obojga trapiło. Wychowali bogobojnie pięciu synów, z których każdy otrzymał staranną ogładę, lecz gdy dorośli, pożegnali rodzinne progi, wieś swego dzieciństwa, i każdy z nich poszedł w swoją stronę. Najstarszy, Wawrzon, ruszył hen pod wawelski gród z myślą zaciągu na dwór, Pietrek na szewca chciał terminować w Rzeszowie, Gwidon do Sambora aż się udał, pragnąc szlaki handlowe przemierzać, Przemko u smolarzy zagościł, a najmłodszy, Bolko, giermkowanie na dworze pana Kmity rozpoczął.
Martwili się jednak Marcinkowie, że starość ich samotnych zastanie. Ani wody im nikt nie utoczy, drwa nie narąbie, bydła nie nakarmi, nóg nie umyje.
- Przydałaby nam się córka - westchnęła Marcinkowa.
- Oj, przydałaby, przydała - powtórzył Marcinek.
I tak codziennie medytowali przy swych zajęciach. On kołodziejstwem się jeszcze zajmował, a po południu ryby łowił nad stawami, ona wzorem tutejszych niewiast parała się tkactwem i koronkarstwem.
- Och, żebym tak córkę miała - prawiła - ubrałabym ją od stóp do głowy w cudne koronki, hafty i falbanki.
Pewnego popołudnia stary kołodziej jak zwykle wybrał się na rozlewiska, aby ryb nałowić. Gdy tak zarzucał wędkę i na chwilę zapatrzył się w falującą toń stawów, posłyszał cichutki płacz. Głos dochodził wyraźnie z rosnących nad wodą jeżyn i głogu. Jakież było jego zdziwienie, gdy wśród krzaków zobaczył małą, dość nędznie odzianą dziewczynkę. Na pytanie, kim jest i jak się nazywa oraz co tu sama robi, odparła, że zwą ją Żołyna i że pochodzi daleko ze wschodnich kresów. Wędrując z rodzicami, została napadnięta przez zbójów. Wszystkich okrutnie wybito. Ona jedna tylko ocalała, spadając z wozu w gęste krzaki.
Marcinek wysłuchał tej przejmującej historii ze łzami w oczach, po czym wziął sierotkę na ręce i zaniósł do swojego domu. Olbrzymia radość zapanowała w domu Marcinków. Mieli wymarzoną dziewczynkę. Od tej pory opiekowali się nią dbając, aby niczego jej nie zbywało.
Wyrosła Żołyna na dorodną pannę, o urodzie niespotykanej w tych stronach. Miała krucze, opadające na ramiona włosy, aksamitne oczy i śniadą cerę. Dzięki staraniom swej przybranej matki chodziła też najpiękniej w całej wsi ubrana: w koronkach, misternie haftowanych sukniach, cała w tiulach i falbanach.
Oprócz urody posiadała wiele zalet ducha. Była dziewczyną bardzo uczynną, nad wyraz pracowitą i zaradną. Nie było nad nią hafciarki we wsi i bardziej gospodarnej i przedsiębiorczej dziewczyny. Rosła więc Żołyna, otoczona powszechnym podziwem i zachwytem. Z czasem zaczęli zaglądać do niej wielbiciele jej urody. Jej względy starali się pozyskać co przedniejsi kawalerowie.
Pewnego dnia ogniem buchnęły okoliczne lasy i płonęły wysunięte na wschód zagrody. To chan tatarski zbliżał się do wioski. Akurat pod lasem zrywała maliny Żołyna. Widząc kłęby dymu i ognia nad wsią, porzuciła wszystko i co sił w nogach poczęła biec naprzód. Fruwała tylko na wietrze jej śliczna, batystowa sukienka i długie, czarne warkocze. Nie zdołała się jednak ukryć przed oczami chana,
- Złapać mi tę czarnulkę! - rozkazał.
Żołyna jednak zdążyła na czas umknąć i ukryć się we własnym domu. Na próżno żołnierze chana przetrząsali mieszkania, strychy i piwnice. Po Żołynie nie było nawet śladu. Rozzłoszczony do ostatnich granic chan wysłał do mieszkańców wsi ultimatum:
- Jeżeli do wieczora nie oddacie mi czarnulki, ogniem i mieczem unicestwię cała wieś!
Strach ogarnął wszystkich mieszkańców. Potajemnie naradzano się i debatowano. Wtedy to Żołyna ubrała się w swą najpiękniejszą, koronkową suknię, korale i białe pantofelki. Kroczyła z rozpuszczonymi włosami piękniejsza niż kiedykolwiek. Z całej postaci biła duma i wyniosłość. Ludzie co żyw powychodzili z domów i z podziwem i niemym zachwytem patrzyli na nią. A ona cały czas milcząc, kroczyła wolno ze skamieniałą twarzą.
Kobiety ukradkiem popłakiwały, a mężczyźni pościągali czapki z głów. Jeszcze jakiś czas w czerwonym blasku zachodzącego słońca bieliła się koronkowa suknia, po czym wszystko znikneło. Wieś była wolna. Imię dzielnej dziewczyny, która poświęciła siebie, pozostało na długo w pamięci mieszkańców wsi, która nosi nazwę Żołynia.

JEZIORO SOŃSKIEGO W ŻOŁYNI

Zbiornik wodny o kształcie koła o średnicy około 150 m położony jest w Żołyni, przysiółek Bikówka. Nazwa przysiółka pochodzi od słowa „Bitkówka”, słynnej z zabaw karczmy Fleszera. Obywatele Żołyni oraz dragoni pułku stacjonującego tamże, mimo odległości 3 km chodzili masowo do tej karczmy. W czasie zabaw dochodziło do ciągłych bijatyk między żołnierzami a cywilami, stąd nazwano karczmę – „Bitkówka”, a z czasem nazwa przylgnęła do całego przysiółka. W uproszczonej formie brzmiała „Bikówka”. Jezioro Sońskiego leży nieopodal karczmy Fleszera, obok szosy Żołynia-Leżajsk, a jego nazwa pochodzi od nazwiska właściciela. Legenda głosi, że w tym miejscu też stała karczma. Odbywały się w niej wesela chłopskie. Raz późno w nocy karczmarzowi, który był Żydem, brakło świeczek i nie miał jak nalewać wódki weselnikom. Jeden z pijaków poszedł do domu, przyniósł gromnicę i przy jej świetle dalej szła pijatyka. W pewnej chwili rozległ się głos dzwonka kościelnego. Obok karczmy przechodził ksiądz z Panem Bogiem. Uciszyło się nieco i jeden z uczestników zawołał: „Czapki zdjąć i klękać”. Drugi krzyknął: „Grać i hulać”. Usłuchano drugiego. Huknęła kapela i tańczono dalej, aż się karczma trzęsła. Ledwie tylko ksiądz z Wiatykiem się oddalił, ziemia zadrżała i karczma wraz z weselem zapadła się pod ziemię. Dół zalała wzburzona woda, a na środku pływał stół, jako jedyny sprzęt ocalały z zatopionej karczmy. Na dowód prawdziwości tego zdarzenia, powiadają ludzie, na brzegu jeziora olszyny rosną parami, jak w tańcu.

JEZIORO BIAŁE

Na terenie gromady Brzóza Stadnicka, w lasach na północ od wioski, leży jezioro (dziś tylko pozostałość po zabiegach melioracyjnych) niegdyś piękne, otoczone zbitą ścianą dorodnej sośniny, przeglądającej się w spokojnej tafli wody. Dno jeziora usiane było bijącymi źródłami, które z głębi wyrzucały jasny piasek. Od niego jezioro otrzymało nazwę. W lecie podczas kąpieli zauważono, że woda w nim była bardzo zimna, stąd druga nazwa jeziora „Zimna Woda”. Niegdyś prowadził tędy trakt już dawno porzucony, a w miejscu jeziora stała karczma. W karczmie tej podobnie jak i w innych pleniło się pijaństwo i zgorszenia. Również i tę karczmę dosięgła kara boża, zapadła się pod ziemię. Do dnia dzisiejszego pokazują pozostałe po jeziorze trzy źródła, w których nigdy woda nie zamarza i mówią, że są to trzy okna zatopionej karczmy.

JEZIORO ZJAWISKO

Na terenie wsi Żołynia, na granicy pól Rakszawy, leży małe jeziorko polne nazywane Zjawisko. Legenda mówi, że w tym miejscu był niegdyś kościoł. Ponieważ mimo głoszenia słowa bożego ludzie byli źli i grzeszni, kościół zapadł się pod ziemię. Jako znak po zatopionej świątyni wyrosła na środku jeziorka biała lilia. Woda jest czarna, nic w niej nie żyje, a ludzie, aby nie zanieczyszczać świętej wody nie pławią w niej koni, ani nie poją bydła. Raz do roku w wigilię Bożego Narodzenia z głębi jeziora słychać głos dzwonów.

„RÓŻANIEC” W SMOLARZYNACH

W lesie otaczającym wieś Smolarzyny znajduje się obręb zwany „Różaniec”. Centralnym jego miejscem jest rozległa łąka poprzecinana rowami odwadniającymi, niegdyś były to niedostępne trzęsawiska. Według legendy bagniska te w czasie najazdu tatarskiego stanowiły schronienie dla mieszkańców Smolarzyn. Zaalarmowani grożącym niebezpieczeństwem, rzucali przed siebie wiązki chrustu, przedostawali się na wyspę pośrodku płynnego bagna i tam zgromadzeni wokół dużego kamienia w trwodze odmawiali różaniec. Stąd pochodzi nazwa miejsca.

SOSNA SOBIESKIEGO W ŻOŁYNI

Na polach wsi Żołynia, w pobliżu granicy z Białobrzegami, stoi kilkusetletnia sosna. Z grubego pnia, ozdobionego ludową pasyjką, wyrastają potężne, fantazyjnie pogięte konary, spływające gałęziami ku ziemi. Całość tworzy rozległy dach wsparty na potężnym słupie. W letnie upały nader przyjemnie jest odpocząć w jej cieniu, przy balsamicznym zapachu rozgrzanej słońcem żywicy i kojącym poszumie igliwia. Według legendy w jej cieniu odpoczywał król Jan III Sobieski, kiedy z wojskiem podążał na odsiecz Wiednia zagrożonego przez Turków.

ŁYSA GÓRA W ŻOŁYNI DOLNEJ

Obecnie znajduje się tu małe wzniesienie z jeziorkiem, dookoła las sosnowy – reszta dawnej Puszczy Sandomierskiej. Niegdyś, kiedy otaczał je zwarty bór, jeziorko mogło być uroczyskiem. W tym miejscu straszyło. Opowiadał siedemdziesięcioletni mieszkaniec Żołyni Dolnej, który za kawalerki nocami tędy chadzał: „Raz szliśmy we trzech w nocy przy księżycu. Naraz coś zaczęło mocno furczeć, jakby jakiś zwierz. Staraliśmy się stwierdzić przyczynę tych odgłosów, ale nic nie zauważyliśmy. Innym razem szedłem sam w zimie już po północy. Noc była księżycowa, silny mróz. Nagle usłyszałem, jakby wyfrunęła z jeziorka kaczka, ale nie było jej nigdzie widać. Potem zaszumiało lasem i zerwała się wichura tak silna, że aż uginała drzewa. Szybko oddaliłem się od tego miejsca. Dalej była cisza i spokój. Następnym razem gdy szliśmy w nocy, usłyszeliśmy lukanie. Po głosie rozpoznaliśmy, że to woła dziewczyna i przypuszczaliśmy, że wraca ona z Żołyni. Puściliśmy się biegiem za nią. Tymczasem lukanie oddaliło się szybko, potem odezwało się z boku, a następnie z tyłu. Domyśliliśmy się że to nieczysta siła i zaprzestaliśmy pogoni. Wiadomo mi, że w tym miejscu wielu ludzi miało podobne przygody.

ŻOŁYNIA - ZAGRODY

W 1974 r. opowiadał Józef Polit (lat 73) swoje przeżycia z młodości: „Na wiosnę nocą przy księżycu wyprawialiśmy się do pańskiego lasu po pręty na wyplatany płot. Wracaliśmy koło jeziorka w lesie. Na środku jeziorka stała wysoka, biała postać niby człowieka, obleczona jakby w płachtę i trzymająca w ręku tyczkę. Porzuciliśmy nasze pręty i z przejęciem obserwowaliśmy co to może być, człowiek, nie człowiek? Odległość wynosiła około 10 m. W pewnej chwili usłyszeliśmy chlupot wody i zjawisko znikło. Uznaliśmy to za tajemniczą zjawę.

MOSTEK W BRZÓZIE STADNICKIEJ

W 1976 r. opowiadał Julian Dołęga (lat 70) z Brzózy Stadnickiej: „Kiedy byłem małym chłopcem, jeszcze dzieciuchem, wyprawiono mnie wieczorem jesienią do sklepu. W drodze powrotnej, kiedy znalazłem się w pobliżu drewnianego mostka usłyszałem głos płaczącego dziecka. Sądziłem, że to płacze malec z sąsiedniego domu. Zacząłem mu się głośno przedrzeźniać. Chłopiec ów płacząc szedł mi naprzeciw, a w odległości kilkudziesięciu metrów przestał płakać. Kiedy zbliżył się na odległość 3 m, stanął na środku drogi. I wówczas w ciemności zobaczyłem czarną postać prawie 2 metrowej wysokości. Od bardzo starego gospodarza wsi słyszałem, że w tym miejscu ukazuje się duch w różnych postaciach. Inni mówili też, że gdy w widziadło uderzyć kamieniem, sypie ono ogniem. Schyliłem się, znalazłem twardą grudę ziemi i z całej siły rzuciłem w postać. Buchnęło strumieniem ognia jak z sikawki strażackiej. Przestraszony przeżegnałem się mówiąc: W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Tajemnicza postać uniosła się na wysokość około pół metra i popłynęła w bok nad bagniska, między olszyny. Postać płynęła nad trzęsawiskiem bezszelestnie. Przestraszony pobiegłem do domu Wawrzka Marcińca, gdzie mieszkał chłopiec, którego płacz jak mi się wydawało, słyszałem. W biegu wywróciłem się do rowu, a kiedy zerwałem się na równe nogi, zobaczyłem za bagnami duże, jasne ognisko. W domu Marcińca jego chłopiec spał. Gospodarze zauważyli mój przestrach, a ja krzyczałem: Diabeł mnie napadł, odprowadźcie mnie do matki. Domownicy wybiegli na zewnątrz, ale ogniska na bagnach już nie było. Po tym zdarzeniu strach towarzyszył mi prawie dwa miesiące."

ŻOŁYNIA STAWISKO

Miejscowość Żołynia leżąca w połowie drogi między Łańcutem a Leżajskiem, składa się z wsi i miasteczka o tej samej nazwie. Wieś ciągnie się na 8 km i dzieli na Górną i Dolną. Przepływający przez wieś strumyk wgłębia się w piaszczyste podłoże tworząc jary. Przy okazji budowy szosy usypano sporą groblę w poprzek strumienia i wzniesiono młyn. Na grobli pobożny fundator wybudował kapliczkę. Głębie stawu zamieszkiwało wszelkie stworzenie wodne, a w trzcinach coś buszowało, słychać było kłapanie zębiastej paszczy, z łoskotem zrywały się kaczki, na wodzie powstawały tajemnicze kręgi, dochodziło z niej dudnienie i stukanie. Zatrwożeni tym ludzie śpiewem zanosili modły w kapliczce, prosząc o ochronę przed złymi mocami. A woda ciągle wabiła do kąpieli zdarzały się jednak utonięcia i tak utarło się przekonanie, że co roku ktoś w tym miejscu musi utonąć. Tajemniczo też opowiadano, że w nocy wynurzał się z wody mały chłopiec i siadywał na grobli. Nie jeden ponoć go widział. Na ten temat opowiadają pewne zdarzenie, które miało miejsce w 1870 r., wówczas kiedy w Żołyni stacjonował pułk dragonów austryjackich. Pewien żołnierz, Czech z pochodzenia, słysząc te dziwne opowieści, śmiał się z nich i postanowił je sprawdzić. Ubrał się bojowo, przypasał poświęconą szablę i o północy poszedł patrolować groblę. Przeszedł kilka razy niczego nie napotykając. Nagle ujrzał małego chłopca siedzącego na poręczy. Podszedł do niego i zapytał: "Chłopcze, co ty tu robisz?". Chłopiec zaklaskał w ręce, zaśmiał się i wskoczył w głębię. Żołnierz czekał na jego wypłynięcie, ale kiedy nie pojawił się, przestraszony wojak pobiegł do znajomego domu na Kmieciach (sąsiedztwo koszar), zbudził gospodarzy i wielce podniecony opowiedział im swoje przygody, jednoznacznie stwierdzając, że była to zjawa.

Mieszkaniec Żołyni Andrzej Kurek, jako kawaler wracał późną nocą od swojej dziewczyny Anny, mieszkającej na Kmieciach. Dochodząc do grobli usłyszał jęki dobiegające od kapliczki. Przypuszczał, że tam leży jakiś pijak, lub ktoś napadnięty i że trzeba mu udzielić pomocy. Jednak koło kapliczki nie znalazł nikogo, a jęki dały się słyszeć nieco dalej, od upustu. Obleciał go strach gdyż wiedział, że tu od dawna straszy. Odmawiając zdrowaśki i trzymając się mocno poręczy, aby diabeł nie wciągnął go do wody, udał się w pobliże zastawy. Nadaremnie szukał jednak źródeł jęków. Domyślił się, że go mami złe. Modląc się gorąco uciekł z fatalnego miejsca.

Opowiadał również, że raz dwóch miśkarzy wędrownych zatrzymało się w oberży w Żołyni. Kiedy dowiedzieli się, że w tym stawie każdego roku ktoś musi się utopić, założyli się z bywalcami karczmy, że obaj przepłyną jeziorko tam i z powrotem. Ledwie weszli do wody, jeden z nich utonął.

Zdarzyło się pewnego razu, że dwóch pijanych rozprawiało między sobą nocą nad stawem. W pewnej chwili zjawił się przed nimi Żyd w szabasowym stroju i zapytał wskazując na staw: "Czy można tędy przejść?". Przytaknęli skwapliwie. Myśleli, że trafili na głupiego, który się skąpie i będzie z tego uciecha. Jednak Żyd przeszedł po powierzchni wody bezpiecznie na drugą stronę, tylko czarna mycka błyszczała w świetle księżyca. Pijacy z wrażenia wytrzeźwieli, wpadli do oberży opowiadając z przejęciem o tym zdarzeniu.

ŻOŁYNIA - PODKOŚCIELE

W Żołyni-Podkościelu jest pewna zagroda, gdzie od szeregu pokoleń mają miejsce tragiczne wydarzenia. Zaczęło się to około 1845 r., kiedy mieszkało tam rodzeństwo - brat i siostra. Siostra ostro wzbraniała bratu ożenku, ponieważ nie cierpiała przyszłej bratowej. Rozwścieczony brat urżnął rzezakiem siostrze głowę, a sam się powiesił. Opuszczony dom uważano za obciążony klątwą na zawsze, omijano go ze strachem. Głoszono przekonanie, że ktokolwiek w nim zamieszka, niczego się nie dorobi. Widziano w tym domu nieraz czarnego psa i dziwne zjawy.

Pewnego razu (ok. 1900 r.) mieszkaniec Żołyni-Kmiecie wiózł furmanką z Łańcuta dwie nauczycielki mieszkające obok szkoły, w domu Leji. Nie mając gdzie nawrócić, skorzystał z ogrodu tego domostwa, bo tam już nie było płotu. Wjechawszy w ogród zauważył, że na kominie kołyszą się na żerdzi dwaj chłopcy, a w środku pali się gromnica. Widziały to również nauczycielki. Wszyscy przerażeni przeżegnali się, furman podciął konie i zawrócili i pędem pojechali do domu.

Po jakimś czasie zamieszkały tam dwie siostry, z których jedna była wdową z kilkuletnią córeczką. Dziewczynka ta pasąc krowy za stodołą utonęła w sadzawce tak płytkiej, że leżącą ledwo woda przykrywała. Na tym obejściu w czasie okupacji hitlerowskiej (gdzie stał już nowy okazały dom) właściciele, krewni wymienionej rodziny, zostali w tragicznych okolicznościach zamordowani przez gestapo. Trzydzieści lat potem mieszkający w owym dworku spadkobiercy stracili w tajemniczych okolicznościach syna. Po tej stracie jedno z rodziców oślepło, a drugie doznało pomieszania zmysłów. Było to trzecie pokolenie.

ŻOŁYNIA DOLNA - POTOK ŻOŁYNIANKA

Potok płynący przez Żołynię w pewnym miejscu rozlewa się w staw, a dalej w Żołyni Dolnej tworzy zalew ujęty betonową tamą. Jest to zalew nowy, nie wymieniany w legendach. Inaczej było jednak tu dawniej. Sięgnijmy do 1880 r. Poniżej obecnej betonowej grobli była niegdyś inna, tworząca dość rozległy staw. Przy grobli był młyn zwany Królewskim. Arendował go Żyd nazywany Zyszek, a młynarzował w nim Bajster z przydomkiem Cypruś. Koło młyna biegła kładka. Ludzie idący w kierunku miasteczka przechodzili tędy, żeby skrócić drogę. Idąc na roraty wierni doznawali przechodząc kładką strachu. Strach wzmagał się jeszcze bardziej, kiedy pewnego razu przechodząca kładką cyganka wpadła do wody i utopiła się. Ludzie orzekli, że tam mieszka diabeł i że to jego sprawka. Doświadczył dziwnych złudzeń Zyszka, kiedy nocą wyszedł żeby poregulować stawidła zamiast na groblę poszedł w stronę stawu i o mało się nie utopił. Mówił potem, że wyraźnie widział "ścieżkę na wodzie". Uznano, że był to diabelski omam. Diabła widzieli niektórzy ludzie we młynie. Był to figlarz ubrany w czerwoną czapeczkę i obcisłe porteczki. Lubił siadywać na wirującym kamieniu i tak kręcić się. Kiedy go pewien chłop zobaczył i chciał pokazać innym, wirujące pasy urwały wyciągniętą rękę chłopa. Diabeł zjawiał się również w młynie jako ruchliwy i zgrabny chłopaczek. Kusił ludzi, aby szli na kładkę, a gdy ulegali namowom, topili się. Po jakimś czasie woda rozerwała groblę a młyn przestał istnieć. Tajemnie siły z młyna przeniosły się na potok poniżej grobli. Ludzie przechodzący wieczorami wzdłuż potoku słyszeli gromadę pluszczących się dzikich kaczek. Między nimi znajdowała się zawsze jedna kulawa, którą wielu chciało złapać, ale nikomu się to nie udało. To znów nagi chłopak chodził po wodzie i nagle znikał, chociaż było tam płytko. W nocy kawalerka słyszała bicie kijanek i płukanie chust, a przecież wiadomo, że żadna kobieta w nocy nie pierze. W tamtych czasach po zachodzie słońca nie można nawet było trzymać pieluch poza domem, bo by się w nie złe zaplątało.

Opowiadał mi Józef Benedyk z Żołyni Dolnej (lat 57) o przygodzie swego dziadka ok. 1880 r. Jako młody kawaler udał się wieczorem do narzeczonej mieszkającej nad rzeczką. Siedzieli na progu domu i gawędzili. Naraz zerwała się wichura, olszyna zaczęła się wyginać i wywracać. Dziadek był przerażony, natomiast dziewczyna powiedziała: "Nie bój się, to tak często". Dziadek jednak nie czekał, żeby się to uspokoiło i żeby mógł najprędzej wrócić do domu. Na drugi dzień poszedł sprawdzić co się tam stało, ale o dziwo, żadnych śladów minionego huraganu nie było.

Podobna przygoda przytrafiła się ojcu Benedyka w 1920 r. Jako żołnierz, będąc na urlopie, odprowadzał swego wujka - również żołnierza. Wracając nocą napotkał nad rzeczką białą postać kobiecą, zaczepił ją pytaniem: "A gdzie idziesz w niedzielę?". Kobieta momentalnie skoczyła na drugi brzeg. Ojciec za nią i wpadł w butach do wody, ale nim się znalazł na drugim brzegu odległym o ok. 3 metry, kobieta skoczyła z powrotem przez strumień. Rozzłoszczony ojciec wyciągnął szablę, aby dopaść niezwykłą istotę. Wtem zjawił się duży pies i zaczął tyłem wspinać się na wierzbę. Równocześnie zerwał się straszny wicher, który łamał drzewa i rozwalał domy. Ojciec ledwo uszedł cały, a skoro świt zerwał się ku zdumieniu domowników i pobiegł popatrzyć na zniszczenia jakich dokonał huragan. Domy i drzewa stały nienaruszone i żadnych śladów burzy nie było. Ten sam informator opowiadał w dalszym ciągu, że jego rodzony brat w 10 lat później jako chłopak wracał około północy z kawalerki. Patrzy a tu z wody wychodzi źrebak. Chcąc sprawdzić, czy mu się to nie wydaje podszedł bliżej - wówczas źrebak zaczął kopytami tak mieszać piach, że powstała burza piaskowa. Bratu zasypało oczy. Ogarnął go przestrach i ledwo wyrwał się z tego miejsca. Kochman z Żołyni Dolnej opowiadał mi: "W 1919 r. kiedy byłem małym chłopcem siedząc przed domem strugałem sobie dla zabawy drewnianego bąka. Było to latem, po żniwach, o zachodzie słońca. W pewnej chwili zauważyłem dziewczynkę z sąsiedztwa biegnącą w kierunku rzeczki. Przyszła mi ochota ją nastraszyć. Zacząłem biec za nią, ale nie mogłem jej dopędzić. Chociaż biegłem bardzo szybko w pobliżu rzeczki bardzo zostawałem za nią w tyle. Potem dziewczynka jakby przefrunęła rzeczkę. Jej nogi niby stąpały po wodzie ale woda nie rozbryzgiwała się. Kiedy znalazła się na drugim brzegu na przestrzeni kilkudziesięciu metrów zjawa rozpłynęła się w powietrzu. Pole było puste a widoczność dobra. Ogarnął mnie strach. Przejęty wpadłem do domu i o mało nie wywróciłem kołyski, potem wbiłem się w kąt. Domownicy zauważyli mój przestrach, ale nie mogli wydobyć ze mnie ani słow. Na drugi dzień zapytałem sąsiadów gdzie wczoraj o tej porze była ich mała. Odpowiedzieli, że nigdzie nie wychodziła, cały czas była w domu. "

Inny mieszkaniec tego niezwykłego miejsca w noc księżycową, stając na podwórzu usłyszał, że z sąsiednich pastwisk pędzi w jego kierunku stado koni. Schronił się do domu, a przez podwórze przegalopował olbrzymi tabun źrebaków. Jeden z nich walnął tak mocno kopytami w ścianę że z okien w izbie pospadały wazonki.

Opowiadał mi w 1974 r. Cisek z Żołyni Dolnej swoją przygodę z tego miejsca jaką przeżył w 1938 r.: "W lecie, około północy szedłem wzdłuż potoku Żołynianka. Było jasno. W pewnym momencie zauważyłem białą plamę, jakby chustę wiszącą na wysokości metra nad ziemią. Widmowa plama posuwała się w odległości 40 metrów w tym samym kierunku co ja. Zrobiło mi się nieswojo, ale miałem w ręku sztachetę z wbitym w nią gwoździem, więc czułem się bezpieczny. To coś przybierało powoli kształt ni to psa, ni cielęcia i towarzyszyło mi przeszło 150 m. Chcąc się pozbyć intruza zboczyłem do zagrody Wróbliny. Ona już spała. Zbudziłem ją pytając czy nie uciekło jej jakieś bydło ze stajni. Wróblina sprawdziła i stwierdziła że w jej obejściu wszystko w porządku. Starałem się przedłużyć u niej swój pobyt w nadziei, że przez ten czas siła nieczysta sobie pójdzie. W końcu ruszyłem w drogę i ujrzałem, że zjawa z głową zarzuconą na plecy oczekuje na mnie. Potem towarzyszyła mi jeszcze około 400 metrów, trzymając się uporczywie mojej osoby. Gdy ja szedłem szybciej, ona też, ja wolniej ona tak samo. Wreszcie skręciła w olszyny".

PUŁANKI

Na północ od Brzózy Stadnickiej, gdzie zaczynają się lasy szpilkowe, niegdysiejsza puszcza sandomierska, jest niewielki obszar o średnim drzewostanie, zwany Pułanki. Rosły tam liczne grzyby i wielu chodziło je zbierać. Mimo szczupłości obszaru ludzie często tam błądzili, co nawet i dzisiaj zdarza się nie raz. Ukazywały się tam postacie pana, lub żebraka, czasem lisa, zająca, źrebaka, cielęcia, ptaka nieznanego w tej okolicy. Zauważono, że wszystkie te stworzenie zachowywały się dziwnie, patrzyły żałośnie na spotkanego, jakby prosiły o pomoc. Usiłowano więc je łapać, bo wydawały się słabe. Ale nikomu się to nie udało, a w rezultacie niefortunni łowcy wciągnięci w głębię lasu, tracili tam orientację.

W roku 1972 dwu mieszkańców Brzózy Stadnickiej przejeżdżało wozem obok Pułanek i na skraju zarośli zobaczyli pięknego liska. Przyszła im ochota upolować go. Lisek niby chory, sprytnie wywijał się prześladowcom, a w końcu czmychnął w rosnące obok zboże. Jeszcze dwukrotnie im się ukazywał, a oni znów próbowali go złapać, bez skutku. Kiedy zmęczeni postanowili wrócić do wozu, zauważyli swój zaprzęg stojący na wysokiej górze. Zdziwiło ich to, bo teren był tam równy jak stół. Domyślili się, że mają do czynienia z siłą nieczystą. Postanowili szybko opuścić to zaklęte miejsce. Kiedy zbliżali się do pojazdu, widzieli jak góra stopniowo spłaszczała się i już po równym doszli do wozu. Zacięli konie batem i jak najszybciej odjechali.

Pewien ksiądz chodzący po kolędzie z organistą, idąc brzegiem Pułanek, zagłębił się w zarośla za potrzebą. Kiedy chciał wyjść, nie mógł znaleźć drogi i błądził przeszło dwie godziny. Organista nie śmiał przywoływać dostojnej osoby. W końcu zjawił się ksiądz w opłakanym stanie po tak długim błądzeniu i przedzieraniu się przez leśne gąszcza.

W 1964 r. Eugeniusz Wawrzaszek (lat 24) wracając wieczorem z Rakszawy, znalazł się na Pułankach. Było ciemno. Z krzaków wybiegł jakby kot i z miauczeniem wskoczył mu na piersi. Napadnięty instynktownie odrzucił go na ziemię, a przestraszony przeżegnał się. To uciekło. Młody człowiek mając to przez moment w ręku zauważył, że miało szorstką sierść, a nie miękką jak kot.

Opowiadał mi Leon Kochman z Żołyni: "Jechałem z Wydrza do Żołyni jesienią w nocy około godziny 22-iej. Droga była mi dobrze znana. Kiedy znalazłem się na Pułankach, straciłem orientację. Objechałem duży kawał drogi wracając pięć razy w to samo miejsce. W końcu stanąłem zrezygnowany. Po dłuższym postoju przestałem kierować koniem, zdając się na jego instynkt. Rzeczywiście koń znalazł właściwą drogę. Działo się to w 1957 r."

Fotogaleria
Baza firm
Newsletter
Jeżeli chcesz być informowany o aktualnościach w serwisie, podaj swój adres e-mail.
poprzedni miesiąc
następny miesiąc
pn wt śr czw pt so nd
    1 2 3 4 5
6 7 8 9 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 31    
projekt i hosting: INTERmedi@ zarządzane przez: CMS - SPI
Niniejszy serwis internetowy stosuje pliki cookies (tzw. ciasteczka). Informacja na temat celu ich przechowywania i sposobu zarządzania znajduje się w Polityce prywatności.
Jeżeli nie wyrażasz zgody na zapisywanie informacji zawartych w plikach cookies - zmień ustawienia swojej przeglądarki.