Cały okres wojenny od października 1939 roku spędziłem we Lwowie. Rodzice moi w tym czasie mieszkali w Buczaczu w ówczesnym województwie Tarnopolskim. Na wielkanoc 1944 r. armia radziecka zajęła Buczacz. Po kiiku dniach znaczne siły niemieckie wycofujące się ze wschodu, odbiły Buczacz. Taka operacja wojenna powtórzyła się. Po powtórnym odbiciu Buczacza przez Niemców, miasto jako leżące na bezpośredniej linii frontu zostało ewakuowane ze wszystkich mieszkańców. Niemcy wspaniałomyślnie dali ewakuowanym do dyspozycji wagony towarowe i pozwolili wybrać jako miejscowość docelową dowolne miejsce w Generalnym Gubernatorstwie.
Ojciec mój Roman inżynier geodeta z matką Kazimierą, wybrali jako miejsce ewakuacji Łańcut. Powodem takiego wyboru była informacja, że w Potoku koło Łańcuta przebywa z rodziną brat mego ojca Bronisław.
Był on długoletnim funkcjonariuszem leśnym rodziny Potockich. Prace zaczynał jeszcze przed pierwszą wojna w dobrach Potockich w Uładówce nad Bohem na Ukrainie.
Ostatnie kilkanaście lat przed 1939 rokiem był nadleśniczym w Starem Siole na wschód od Lwowa. W 1943 r. bandy ukraińskie zagroziły bezpośrednio ich życiu. Wtedy hr Potocki stryjowi mojemu Bronisławowi udzielił schronienia w dworku w Potoku. Stryj z żoną Czesławą i narzeczoną syna a mego brata stryjecznego Józefa - Marią zamieszkali w dworku w Potoku. Rodzice moi mieli nadzieje, że będą mogli tam zamieszkać. Niestety po wyładowaniu z pociągu w Łańcucie nie mogli zorganizować przejazdu do Potoka. Jako ewakuowani z terenów przyfrontowych zostali "urzędowo" zakwaterowani w Woli Dalszej.
Kiedy po dwu dniach otrzymałem we Lwowie informacje o pobycie rodziców w Woli, natychmiast tam pojechałem. Prawie bezpośrednio po przyjeździe udaliśmy się z ojcem do Potoka. W lesie pomiędzy Dąbrówkami a Basakówką był olbrzymi wojskowy skład amunicji. Wstęp do lasu był ściśle zabroniony i z Dąbrówek do Rakszawy szło się. drogami polnymi okrążając las od wschodu.
Po przybyciu do Potoka, ku pełnemu zaskoczeniu stryjostwa dowiedzieliśmy się, że dworek w Potoku jest zamieszkały jeszcze przez inne rodziny leśników ewakuowanych ze wschodu i dla rodziców, z którymi była jeszcze bratowa mojej matki, miejsca w Potoku nie ma. Ja z wielu powodów musiałem wracać do Lwowa, zostawiając na razie rodziców w Woli. Na szczęście po kilku tygodniach i przedstawieniu całej sprawy hr. Potockiemu udało się, rodzicom przenieść z Woli do Potoka.
W lipcu 1944 roku, gdy we Lwowie było już słychać od wschodu artylerią radziecką, uznałem, że bezpieczniej będzie ze wzglądów konspiracyjnych armie: "wyzwolicielską" spotykać razem z rodzicami w Potoku, a nie we Lwowie, gdzie mogło mnie m.in. spotkać wcielenie do armii radzieckiej jako obywatela Ukraińskiej Radzieckiej Republiki w latach 1939-41.
Źle obliczyłem szybkość poruszania się armii radzieckiej i kiedy dotarłem ze Lwowa do Łańcuta, linia frontu była już na Wisłoku. Miasto było zupełnie jak wymarłe, ulice puste, domy zabarykadowane. Tylko na szczęście nieliczne patrole wyłapujące mężczyzn do kopania okopów krążyły po mieście. Dzięki życzliwości mieszkańców Łańcuta udało mi się uniknąć łapanki, schronić w piwnicy jednego z domów i na drugi dzień po zajęciu Łańcuta udałem się pieszo do Potoka. Na Wisłoku w Dąbrówkach był zbudowany wojskowy most pontonowy tylko dla wojska. Dzięki znajomości języka rosyjskiego i mentalności wartowników udało mi się przejść na drugi brzeg rzeki.
Las na Dąbrówkach wyglądał okropnie. Pozostała w lesie amunicja i duże zapasy materiałów wybuchowych zostały zdetonowane szerząc znaczne zniszczenia. Drzewa byty połamane i powyrywane, cały las pełny lejów i nadpalonych drzew oraz rozmaitych opakowań z magazynków Wehrmachtu. Na drzewie obok leśnictwa na górnych gałęziach wisiały jakieś pokrwawione strzępy munduru niemieckiego. Przejście gościńcem było jednak możliwe. Po dwu lub trzech godzinach od wyjścia z Łańcuta trzymałem już w objęciach uszczęśliwioną, zalaną łzami radości moją kochaną mamę, która w tym czasie była już ciężko chora. Niepokój całej rodziny budził nieznany los mego stryjecznego brata Józefa, który w szeregach Armii Krajowej walczył z Niemcami i Ukraińcami równocześnie unikając spotkania z Armią Radziecką, a przede wszystkim NKWD.
Wszystko skończyło się szczęśliwie. Józek cały i zdrów po zakończeniu akcji "Burza" w rejonach Lwowa, dotarł pieszo ze Lwowa do Potoka, gdzie czekali na niego zaniepokojeni narzeczona, rodzice i reszta rodziny.
Większość czasu poświęcaliśmy na starania o zabezpieczenie wyżywienia. Dzięki życzliwości ludzi w bliższej i dalszej okolicy, handlowi wymiennemu, zbieraniu grzybów i jeżyn nie głodowaliśmy, chociaż bywało czasem krucho.
Po kilku dniach zwrócił się, do mnie Marcin Wal z propozycją czy raczej
z prośba, nie do odrzucenia, obsługi radiostacji, będącej w dyspozycji miejscowej grupy AK. Prośba zadnia naturalnie rozpatrzona pozytywnie. Radiostacja była nazwą na wyrost. Był to sprzęt zdobyczny, typowy niemiecki radiotelefon nadawczo - odbiorczy mieszczący się w drewnianej skrzynce o ciężarze około 8-10 kg zasilany bateryjnie z anteną ze składanych teleskopowo rurek aluminiowych.
Od tej pory wiele godzin spędziłem ze słuchawkami na uszach denerwując się, że odbiór jest słaby albo, że zagłuszanie Wolnej Europy czy Głosu Ameryki jest tak skuteczne. Najbardziej przykre wrażenia pozostawiły na mnie audycje odbierane bezpośrednio z Warszawy w czasie powstania. Do dzisiaj pamiętam moją rozpacz nad ginącym miastem i jego mieszkańcami, kiedy słuchałem bezpośrednich relacji z walk o miasto, zniszczeniach całych dzielnic. Wszystkie tragiczne informacje jako sygnał wywoławczy miały melodie, chorału "Z dymem pożarów z kurzem krwi bratniej". Od tej pory jest to dla mnie najsmutniejsza melodia.
Obsługiwana przeze mnie radiostacja była wykorzystywana wyłącznie jako odbiornik. Stosując ogólnie wypróbowane metody konspiracji kontaktowałem się tylko z Marcinem Wałem. Naturalnie cala rodzina była świadoma mojej działalności uzyskując bezpośrednie relacje trzy razy dziennie. Wiernym i pilnym słuchaczem komentującym fachowo informacje z radia był późniejszy mój teść prof. T.E.Modelski. Prędko zorientowałem się, że warto przed pisemnym opracowaniem informacji wysłuchać opinii profesura, a zwłaszcza jego komentarzy.
Radio wskutek dość dużych gabarytów i znacznego ciężaru, a przede wszystkim konieczności użycia wysokiej anteny ze składanych rurek, było kłopotliwe w użytkowaniu. Znalazłem na to sposób. W dworku komin u podstawy był kwadratowy o wymiarach 1,5 x 1,5 m. Wejście od dołu z przedpokoju było łatwe i wygodne. Odbiornik stał w kominie cały czas zmontowany, gotów do odbioru. Wystarczyło tylko wysunąć szczyt anteny na wysokość około 1m ponad komin.
W dniu 13 września 1994 roku zmarła moja matka. Pomimo pewnego przygotowania do takiej możliwości ze względu na ciężki stan zdrowia, był to dla mnie i mego ojca ciężki cios.
Wkrótce mieliśmy i inne zmartwienia. Zostaliśmy w ciągu 24 godzin eksmitowani z dworku, który został zajęty dla marszałka Iwana Koniewa dowódcy frontu. Dzięki ofiarności mieszkańców Potoka kłopoty nasze zostały zmniejszone. My zamieszkaliśmy u pp. Lejów, a stryjostwo u pp. Wałów. Nasz eksodus trwał kilka tygodni, jeszcze przed zimą wróciliśmy do dworku.
Niedogodności i braki codziennego życia rekompensowała nam piękna okolica i możliwości spacerów. Nawet po nastaniu mrozów, a przed spadnięciem śniegu udało się nam pojeździć na łyżwach na stawach w Brzeźniku.
Ludowe Wojsko Polskie przypomniało sobie o mnie i zostałem wezwany do poboru, o ile dobrze pamiętam do Przeworska. Gdy im przedstawiłem dowody, że w 1938/1939 roku skończyłem w Tarnopolu Dywizyjny Kurs Podchorążych i brałem udział w kampanii wrześniowej zrezygnowali z wcielenia mnie do wojska. Widocznie przedwojenne przeszkolenie wojskowe było nieodpowiednie dla Ludowego Wojska. Bez fałszywego wstydu przyznaję, że ta decyzja nie zmartwiła mnie.
Czas mijał szybko, wczesną wiosna 1946 r., przenieśliśmy się, do Łańcuta, gdzie ojciec został zatrudniony jako geodeta. Już w czerwcu tego roku wyjechałem do Gliwic celem kontynuowania studiów na Politechnice Śląskiej, która przejęła kadrę, naukowo-dydaktyczna i studentów z Politechniki Lwowskiej.
W listopadzie 1946 roku ojciec też przyjechał do Gliwic. Kontakt z Potokiem poza łącznością korespondencyjną został na parę lat przerwany.
Czuję, się jednak z Potokiem i Rakszawą związany na stałe. Przeżyłem tam trudne chwile przesiedleńca, łagodzone przez życzliwość i uczynność tamtejszych mieszkańców. Poznałem tam żoną oraz ciekawą i ładną część ojczyzny.
Łączy mnie też z Rakszawą grób mojej kochanej mamy, która znalazła wieczny odpoczynek na tamtejszym cmentarzu.
Brat stryjeczny Józef ożenił się z czekającą na niego narzeczoną. Ślub odbył się w Rakszawie, a rok później została tam ochrzczona ich córka Krystyna, którą do chrztu trzymała obecna moja żona. Józef był leśniczym w Dąbrówkach, ale w 1947 r. przeniósł się w okolice Koszalina, gdzie był nadleśniczym. Pojechali tam z nim naturalnie i jego rodzice. Józef zmarł w 1988 r. i spoczął obok rodziców na cmentarzu w Koszalinie.